Gran Canaria - Pozo - czerwiec 2012
Pomysł wyjazdu na Pozo zrodził się już zimą. Trzeba było tylko znaleźć kilku zakręconych kolesi :)
Po różnych zawirowaniach personalnych w końcu ustalił się skład na wyjazd - w sumie 5 osób. Wyjazd załatwialismy sami. Zakup biletów lotniczych oddzialnie oraz rezerwacja apartamentu w CIW w Pozo. Jeśli jedzie się na Gran Canarię z myślą o pływaniu, najlepiej mieszkać jest w samym Pozo, bo dojeżdżanie z oddalonych o kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów hoteli byłoby bardzo uciążliwe.
Na miejsce przybyliśmy wczesnym popołudniem. Pozo przywitało nas silnym wiatrem. Lokalesi pływali na 3,7m , jednak po przylocie wszyscy byli zbyt zmęczeni, tak więc pierwszy dzień zostawiliśmy na rozpoznanie i obserwację spotu. Bardzo ważne jest obserwowanie lokalesów i gdy oni spływają lepiej robić to samo, szczególnie wtedy gdy wiatr ma siadać. W przeciwnym razie można mieć problemy i w najlepszym wypadku zaliczyć spacer z końca wyspy,. Ja na szczęście tego nie doświadczyłem ale byli tacy co zwiedzali tak wyspę :)
Zakwaterowanie mieliśmy w apartamencie w CIW. Posiadają tylko jeden apartament, dlatego rezerwację trzeba robić z kilkumiesiącznym wyprzedzeniem. Pozostałe pokoje to typowy hostel - piętrowe łóżka po kilka w pokoju, gdzie nie ma możliwości zrobić sobie kawy nie mówiąc już o jakimś gotowaniu. Sam apartament jak na wyjazd windsurfingowe ok. Salon, kuchnia, łazienka i 3 pokoje z czego my zajmowaliśmy dwa. Ośrodek CIW znajduję się przy samej plaży. Jest tam też przechowalnia sprzętu, czyli wszystko było pod nosem. Spokojnie można zostawić sprzęt na plaży i pójść coś zjeść lub odpocząć. O ile plażą można nazwać tą kupę kamieni :) . To najgorsza bolączka tego miejsca. Wiedzieliśmy, że są tam kamienie, ale nikt nie myślał, że chodzenie po nich ze sprzętem jest tak uciążliwe, bez sprzętu też. Trzeba nauczyć się wychodzić z wody po tych kamieniach i trzeba mieć świadomość, że sprzęt po takim kontakcie nie będzie wyglądał jak nowy :) , chociaż poważniejszych strat w sprzęcie przez to nie było.
Jednego dnia byłem świadkiem wypadku jakiemu uległa Justyna Śniady. Przy próbie loopa tak niefortunnie wylądowała, że połamała kości w stopie. Skutecznie mnie to znięcheciło do prób loopa.
Wiatr nam dopisał. W sumie bez wiatru były dwa dni, dwa dni z wiatrem na dużą deskę i żagiel 5,3-5,5m, dwa dni na żagiel 5,3 i małą deskę. Reszta to żagiel 4,2 lub 3,7m z przewagą tego mniejszego, choć i on czasami był za duży. Na wodzie sporo zawodników z czołówki światowej.
Ostatni dzień Pozo pożegnało nas atomowym wiatrem - dochodziło do 50 węzłów. Na wodzie było tylko kilka desek ( gdzie wcześniej nawet do 50) sama czołówka PWA - Philp Koster, Victor Fernandez, Robby Swift. Nie mogłem nie spróbować wyjść w takich warunkach, oczywiście skutek był wiadomy - mielenie w przyboju. Za trzecim razem udało mi się wypłynąć, jednak fale i dalej były spore. Po jednem skoku zaliczyłem lądowanie kolanem w żaglu i żagiel jest na sprzedaż :) . Z tego dnia jest filmik nakręcony przez Pozowinds, gdzie się trochę załapałem, niestety lub stety tylko na brzegu :) (2:25 minuta)
Tego samego dnia pojechaliśmy zobaczyś jakie warunki są w Vargas. Tam też znów spotkaliśmy Kostera, który wcześniej połamał sprzęt w Pozo po mega skoku, który jest widoczny na tym filmie. Pogratulowaliśmy mu, przybiliśmy piątkę i wróciliśmy do Pozo.
Podsumuwując - jeden z lepszych wyjazdów windsurfingowych i już nie mogę sie doczekać kiedy znów tam wrócę.
by Pieniu
|